English
Varia
Sebastian Smoliński: Hipnotyczne rewiry. "Hiszpanka" Łukasza Barczyka

Tekst opublikowany w "Kulturze Liberalnej".

III nagroda (ex aequo) w XIX Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka

Młodopolskie medium

Wszystkie postaci i wątki - pomnażane i dublowane - wydają się wyjęte z modernistycznego inwentarza, bezczelnie wykradzione z wyobrażeń tamtej epoki. "Hiszpance" najbliżej może do "Wampira" Władysława Reymonta, zapomnianej powieści o londyńskich seansach spirytystycznych, nasyconej mrokiem i spleenem. Język wizualny Barczyka korzysta z młodopolskiej frazy, gęstej od manieryzmów oraz pełnej zawijasów (jak również coraz mniej nadającej się do czytania). Autorka zdjęć, Karina Kleszczewska, porusza się właśnie w tym rejestrze. Namiętnie stosuje długoogniskowe obiektywy spłaszczające przestrzeń i sprawiające, że nasz wzrok porusza się po fakturze filmu jak we mgle, a postaci i obiekty w oddali znajdują się często nienaturalnie blisko. Przyczynia się to niekiedy do zamierzonej dezorientacji, a zarazem potęguje wrażenie, że "Hiszpanka" ma niesłychaną siłę kinetyczną: próbując poskładać różne fragmenty pozbawionej naturalnej głębi przestrzeni, widzimy jak mnóstwo mikroscenek dzieje się w każdym rogu kadru, jak cała ekranowa rzeczywistość wypełnia się ruchem. Film Barczyka przypomina dzięki temu dobrze naoliwiony, cyrkowy mechanizm.

Tak wiele wysokobudżetowych filmów chce wyglądać zjawiskowo, wyróżniać się z tłumu. "Hiszpance" po prostu się to udaje. Funkcję refrenów pełnią dwa typy ujęć przyprawiające o stopniowy zawrót głowy. Pierwszy to szybkie oddalenia od detalu na panoramę. Przed laty w "Barrym Lyndonie" doprowadził je do perfekcji Stanley Kubrick, a Barczyk, który jednego z filmowych bohaterów obdarza imieniem Kubryk, używa ich jako narzędzia afirmacji wykreowanego przez siebie świata. Zaczynając od zbliżenia na hotelowy szyld bądź smugę na oknie, rozszerza następnie perspektywę na buzujące dziwnościami miasta Europy. Powraca też regularnie scena z kamerą wirującą wokół stołu, przy którym siedzą członkowie towarzystwa teozoficznego czekający na spotkanie z siłą nadprzyrodzoną. Sposób, w jaki "Hiszpanka" manipuluje naszym widzeniem i rozbija schematy przedstawiania epickich opowieści historycznych, działa wyzwalająco.

Przywykło się filmy zrobione z rozmachem i estetyczną przesadą - pełne kostiumów obdarzonych własnym życiem oraz scenograficznego zbytku - określać mianem wydmuszek. Jakby fakt, że oczy ucztują nieprzerwanie przez dwie godziny seansu, miał oznaczać, że ktoś tu próbuje omamić nasz intelekt. Jeśli tak, to "Hiszpanka" jest iluzjonistką doskonałą, zmuszającą do zniesienia sztucznego podziału na to, co odczute i na to, co pomyślane. U Barczyka styl narracji odpowiada tematowi, podszywa się pod niego. Jest to najlepszy polski film mediumiczny od czasu "Medium" Jacka Koprowicza z 1985 r. (ale czy w ogóle były inne?), ponieważ sam jest jednym wielkim seansem wywoływania duchów, wytwarzającym własną logikę i uniwersum.

Kino operowe

"Hiszpanka" jest dziełem porywającym, ale też mocno niedoskonałym (choć może w tym właśnie zawiera się jej urok). Niektórzy oskarżają ją o tandetną bombastyczność, inni narzekają na pretekstową, rozchodzącą się na boki fabułę i chybione kreacje aktorskie. Przemontowywana na różne sposoby, próbująca pogodzić kosztowną rozrywkę z dziwaczną filmową zabawą - napędzana jest snami, które należą nie tylko do jej autorów. Barczyk cytuje szczodrze i niekiedy ucieka się do wielopoziomowego pastiszu. Oczywiste odwołanie do "Doktora Mabuse" Fritza Langa z 1922 r. polega nie tylko na zapełnieniu ekspresjonistycznej niekiedy przestrzeni szemranymi figurami uprawiającymi hipnozę. Także właśnie rodzaj dominującego w filmie aktorstwa - opartego na egzaltacji, przesadzie, niekiedy wręcz autoparodii - stanowi symulację demonicznych kreacji niemieckiego kina niemego. Grająca panią Malicką Sandra Korzeniak, znana ze spektakli Krystiana Lupy, ogrywa pretensjonalność i świetnie wpasowuje się w teatrzyk Barczyka, choć jej rola - podobnie jak tuzin innych w "Hiszpance" - może wywoływać irytujący efekt obcości. Polskie kino przyzwyczaiło nas bowiem do "realistycznego" aktorstwa; do stylu gry polegającego na utożsamieniu się z odgrywaną postacią i uznaniu uniwersalności metody Stanisławskiego za niepodważalny dogmat. U Barczyka tymczasem każda rola zbudowana jest na dystansie i pomysłowemu obchodzeniu postaci dookoła, akcentowaniu umowności (świetnie w tej konwencji czuje się Jan Peszek - może dlatego, że nigdy nie bał się zbaczania z utartych ścieżek). Dialogi i ekscentryczne postaci czynią ponadto z filmu czarną komedię, w której nie sposób mówić o polskiej historii w sposób pompatyczny.

Długo by wymieniać cnoty "Hiszpanki", tego wypadku przy pracy zakochanego we własnej przeciętności polskiego kina (którą widać zwłaszcza w jego warstwie formalnej). W filmie Barczyka znajdziemy cały przekrój imponujących pomysłów: od doskonałych efektów specjalnych (wzmacniających potencjał nostalgii), po lingwistyczny przekładaniec, czyli mieszankę języka polskiego, francuskiego, niemieckiego i angielskiego, brzmiącą przekonująco dzięki międzynarodowej obsadzie. "Hiszpanka" zachwyciła mnie jednak przede wszystkim dlatego, że przypomina, jak owocne bywa spotkanie kina i wrażliwości operowej. W najlepszym "kinie operowym" - jak w przypadku twórczości Viscontiego, stanowiącej główną inspirację dla "Italiani"- scenariusz stanowi jedynie punkt wyjścia do poszukiwań idealnej koegzystencji obrazów i muzyki. To dzieła mające strukturę raczej szeregu arii bądź dramatu muzycznego aniżeli linearnej, ciasno spinającej wszystkie wątki opowieści kryminalnej (którą, paradoksalnie, film Barczyka na pewnym poziomie zresztą jest). Kino operowe stawia wizję, choreografię i grę kolorów nad trzeźwym realizmem i fabularną konsekwencją. A nade wszystko rządzi się jedną zasadą: wizualnej intensywności. "Hiszpanka" może stanąć w jednym rzędzie z "Pożegnaniem jesieni" Mariusza Trelińskiego z 1990 r., filmowca, który emigrował do świata opery. Oglądając rozdętą wizję Barczyka, również warto przestawić się na inny tryb odbioru i, na przykład, spojrzeć na kicz jak na pełnoprawny środek artystyczny.

Mimo tych walorów, musiałby zdarzyć się cud, żeby kosztująca 24 miliony złotych "Hiszpanka" zarobiła na siebie w polskich kinach (frekwencja w dwóch ostatnich tygodniach była wręcz katastrofalnie niska). Jeden z bohaterów mówi w filmie mniej więcej tak: "Za nisko się cenisz, więc przegrasz". Barczyk bez wątpienia ceni się za wysoko, przez co jego produkcję czeka los odmieńca. Przed premierą, dziękując na scenie obsadzie i ekipie, reżyser wyglądał niczym skrzyżowanie doktora Caligariego z Rasputinem. Mam mimo wszystko nadzieję, że jego najnowszy zeppelin zbyt szybko nie spłonie, a zamiast tego będzie krążył na wysokości, z której wariackie pomysły nie wydają się już niemożliwe do zrealizowania. 

Sebastian Smoliński - ur. 1992. Student Kolegium MISH UW, pasjonat historii kina, krytyk filmowy i operowy. Publikuje bądź publikował w "Tygodniku Powszechnym", "Kinie", "Filmie", "Stopklatce" i "Krytyce Politycznej". Współpracuje z "Kulturą Liberalną". Nieprzejednany miłośnik Ameryki i kebabów.

  1 2
© Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
festiwal@nowehoryzonty.pl
realizacja: Pracownia Pakamera
Regulamin serwisu ›