English
Varia
Karol Kućmierz: Awesome Mixtape 2014: Filmowe wizje muzyki

tekst niepublikowany

wyróżnienie w XIX Konkursie o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka

01. "A Step You Can't Take Back" ("Zacznijmy od nowa")

Nic tak nie rozświetla ekranu jak nonszalancki uśmiech Marka Ruffalo. Naturalna charyzma tego aktora, poruszającego się z rozedrganą gracją detektywa Columbo, wielokrotnie ratuje ostatni film Johna Carneya przed przeciętnością. Reżyser próbuje w nim przywołać choćby odrobinę magii, która stanowiła o wyjątkowości "Once". Bezskutecznie. Opowieść o potędze muzyki, splatającej ze sobą losy przypadkowych ludzi, wypada w "Zacznijmy od nowa" niczym nieudany cover. Niemal każdy akord wybrzmiewa tutaj fałszywie - poza jednym.

Sekwencja otwierająca film to na pierwszy rzut oka typowy knajpiany koncert: Gretta (Keira Knightley) niechętnie wychodzi na scenę i chwyta za gitarę akustyczną. Jej piosenka - "A Step You Can't Take Back" - to standardowy pop-rockowy kawałek z niezręcznym tekstem i umiarkowanie chwytliwą linią melodyczną. Pod koniec sceny pojawia się jednak drobny dysonans - gdy obserwujemy niezbyt entuzjastyczną reakcję widowni, w centrum kadru materializuje się niewidoczny wcześniej Dan (Mark Ruffalo), z jakiegoś powodu rozpromieniony.

Znaczenie tego uśmiechu zostaje wyjaśnione w ciągu kilku najbliższych minut, które przynoszą zmianę perspektywy. Chwilowo przeskakujemy na równoległą ścieżkę narracyjną i jednocześnie zapętlamy się w czasie: towarzyszymy Danowi, producentowi muzycznemu w fazie schyłkowej, gdy miota się na gruzach swojego życia rodzinnego i odchodzi z wytwórni, którą kiedyś współtworzył. Ostatecznie Dan ląduje w znanym nam już lokalu na Brooklynie, ze szklanką bourbona w ręce. Zanim jednak ją dopija, jego uwagę przykuwa występ Gretty, w którym Dan widzi coś więcej niż otaczająca go publiczność. Wyobraźnia producenta pracuje, a kamera przenosi nas prosto do jego umysłu. Talerze hi-hatu, który stoi na tyłach sceny, zaczynają samoistnie dyktować rytm. Po chwili dołącza do nich pianino, a za nim stopa, werbel i reszta zestawu perkusyjnego. Niewidzialne palce trącają struny gitary basowej, unoszą smyczki wiolonczeli i skrzypiec, aż wreszcie skromna piosenka zostaje pochłonięta przez bujną studyjną aranżację. Ta odrealniona, efekciarska sekwencja to paradoksalnie jedyna część filmu, która ociera się o wiarygodność. Narracyjna wolta skłania nas, żebyśmy dali piosence Gretty drugą szansę, zgodnie z ideą zawartą w tytule. Nie staje się ona automatycznie lepsza dzięki wyimaginowanym instrumentom smyczkowym, lecz emocje Dana - poprzez empatyczną grę Marka Ruffalo - nabierają wręcz namacalnych kształtów.

02. "Please Mr. Kennedy" ("Co jest grane, Davis?")

"It's a thing" - w taki sposób Jim Berkey (Justin Timberlake) opisuje Llewynowi Davisowi (Oscar Isaac) piosenkę, która mają za chwilę nagrać w studiu Columbia Records. "Please Mr. Kennedy" to rzeczywiście niezwykła "rzecz": ekscentryczny utwór łączący folkowe instrumentarium z popową melodią i tekstem przyjmującym punkt widzenia potencjalnego astronauty, który zwraca się do prezydenta Kennedy'ego, aby ten nie wysyłał go w kosmos.

To nie pierwsza sekwencja w filmografii braci Coen, która rozgrywa się w sali nagraniowej. Jej lustrzane odbicie możemy odnaleźć w "Bracie, gdzie jesteś?", gdzie grupa The Soggy Bottom Boys uwiecznia swoją wersję pieśni "Man of Constant Sorrow". O ile wydźwięk tej sceny jest przede wszystkim humorystyczny, to analogiczna sekwencja z "Co jest grane, Davis?" pewnie kroczy po cienkiej linii pomiędzy autentycznością a absurdem.

W przeciwieństwie do George'a Clooneya, Johna Turturro i Tima Blake'a Nelsona, którzy markowali swoje umiejętności wokalne w "Bracie, gdzie jesteś?", aktorzy w ostatnim dziele Coenów samodzielnie wykonują powierzone im utwory. Dzięki temu nawet tak kuriozalna piosenka jak "Please Mr. Kennedy" zawiera pokaźny ładunek twórczej energii, którą potrafią wykrzesać z siebie tylko prawdziwi muzycy. O wyjątkowości tej sekwencji decyduje jednak Adam Driver w roli obdarzonego spektakularnym barytonem żydowskiego kowboja Ala Cody'ego. Jego wokalny kontrapunkt dla głosów Isaaca i Timberlake'a skutecznie wysyła całe wykonanie daleko poza stratosferę. Driver puentuje poszczególne wersy donośnymi okrzykami ("Uh oh!", "Outer! Space!") z niezwykłą precyzją i kamiennym obliczem - niczym robot stworzony właśnie do tego celu. Absurdalność całej sceny podkreślają jeszcze dwie postacie: producent, pan Cromartie, który obserwuje występ zza szyby, oszczędnie wyrażając swój entuzjazm sztywnymi gestami, oraz wiekowy kontrabasista, widoczny tylko w tle, pogrążony w jakimś muzycznym transie. Sekwencja skonstruowana wokół "Please Mr. Kennedy" tryska humorem, lecz Coenowie mrugają do nas tylko jednym okiem - drugie rejestruje kreatywny proces i towarzyszącą mu ulotną euforię, która buzuje pomiędzy muzykami póki trwa piosenka, a potem bezpowrotnie znika, jakby nigdy jej nie było.

03. "Caravan" ("Whiplash")

"Whiplash" Damiena Chazelle'a tylko udaje film o jazzie. Zamiast tajników muzycznej edukacji w nowojorskim konserwatorium reżyser pokazuje nam przerysowany pojedynek psychologiczny pomiędzy Andrew (Miles Teller), młodym adeptem perkusji, a Fletcherem (J.K. Simmons), dyrygentem bigbandowej orkiestry, który zdaje się praktykować wojskowy dryl sierżanta Hartmana z "Full Metal Jacket" jako metodę nauczania. Pot, krew i łzy leją się strumieniami, jednak nie chodzi tu wcale o muzykę jako taką, ale o osobliwie pojmowaną "wielkość". Fletcher, stale niezadowolony z wysiłków Andrew, wielokrotnie mu powtarza: "Not quite my tempo". Równie dobrze można postawić ten sam zarzut całemu nierównemu filmowi.

"Whiplash" osiąga odpowiedni rytm dopiero w widowiskowym finale, w którym Andrew debiutuje w zespole Fletchera na jazzowym festiwalu. W tej koncertowej sekwencji Chazelle rzuca na ekran wszystko, czym dysponuje. Rozbudowany repertuar filmowych środków pozwala mu jednocześnie osiągnąć rozmach i intymność. Gdy Andrew rozpoczyna swoją wielką perkusyjną improwizację, osadzoną na utworze "Caravan" Duke'a Ellingtona, film na kilka ostatnich minut przeistacza się w audiowizualne tour de force.

Bezlitosny groove rozpętany przez Andrew zdaje się pochłaniać wszystko - włącznie z filmową formą. Plany gwałtownie się zmieniają, od szerokich ujęć, pokazujących cały band na tle pogrążonej w ciemnościach sali koncertowej, po maksymalne zbliżenia, które uwidaczniają najdrobniejsze detale, takie jak krople potu i krwi kapiące z poranionych palców Andrew i ponownie wzbijane w powietrze poprzez drgania talerzy jego perkusji. Skąpane w złotym świetle instrumenty są adorowane przez oko kamery w niemal erotyczny sposób. Ona sama porusza się, jakby była dodatkowym członkiem orkiestry: jej zamaszyste jazdy po scenie śledzą, jak zapał Andrew niczym iskra przeskakuje na kolejnych muzyków, a dynamiczne panoramowanie pomiędzy dyrygującym Fletcherem i jego uczniem ustanawia nić porozumienia, którego bohaterowie nie byli w stanie wcześniej osiągnąć. To, czego dotkliwie brakowało w całym filmie, pojawia się w tej sekwencji z pełną mocą: ekscytacja płynąca z grania muzyki oraz satysfakcja z opowiadania za pomocą obrazu i dźwięku.

1 2  
© Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
festiwal@nowehoryzonty.pl
realizacja: Pracownia Pakamera
Regulamin serwisu ›